Aby stanąć na szczycie Cerro Chirripo, na 12 530 stóp najwyższym szczycie Kostaryki, i oglądać wschód słońca nad Oceanem Atlantyckim około 50 mil dalej, musisz najpierw doskonalić się w budzeniu się w ciemności. Czwarta rano jest w porządku; 3:30 jest jeszcze lepsza. O tej porze kamienne podłogi w Base Crestones, stacji badań środowiskowych, która każdej nocy pozwala spać w dormitoriach nawet 60 turystom, są wystarczająco zimne, by zmrozić ci stopy przez dwie pary wełnianych skarpet. Nie bez powodu ta nieogrzewana stacja nosi przydomek: Lodówka. Tutaj, na wysokości 11 200 stóp, połowa czerwca może być równie dobrze środkiem zimy.
Pierwsza wschodnia łuna wschodu słońca jest jeszcze dwie godziny drogi, ale szczyt Chirripo leży dwie mile dalej i ponad 1000 stóp wyżej. Teraz jest dobry moment, aby znaleźć lampę czołową i zacząć napinać sztywną skórę butów turystycznych. Góry Pasma Talamanca biegną jak wiele kręgów wzdłuż Kostaryki, z północnego zachodu na południowy wschód, a w pogodny poranek ich szczyty przedzierają się przez miękką tkaninę nisko leżących chmur, które tworzą się nad nieprzeniknionymi lasami interioru. Widok z tego miejsca – na wschód, na Atlantyk; na zachód, na Pacyfik – jest niesamowity w swojej całości. Spójrz na południe: To Panama.
W Kostaryce, kraju, który prawdopodobnie wynalazł eko-turystykę jako formę zrównoważonego rozwoju gospodarczego, można przeżyć wiele emocji. Ale dla wszystkich zip-lining w dżungli, white-water paddling i quetzal-spotting, które czekają na żądnych przygód podróżników, istnieje niewiele momentów tak wzniosłych, jak stanie na wzgórzach, smaganych wiatrem i z niedowierzaniem, czekając na nadejście dnia. (Nawet Thoreau, głęboko wstrząśnięty wejściem na górę Katahdin w Maine w 1846 roku, rozumiał to: „Szczyty gór należą do niedokończonych części kuli ziemskiej. . . . Tylko odważni i zuchwali ludzie, na szczęście, tam idą.”)
Jednak Cerro Chirripo nie jest prawie niedostępny. Nawet dla najbardziej wybrednego wędrowca, odrobina planowania i ciepły śpiwór to jedyne niezbędne rzeczy. Aha, i zegarek z trzema alarmami – im bardziej wstrząsający, tym lepiej.
Samochód z San Isidro del General, regionalnej siedziby przy Autostradzie Międzyamerykańskiej, do San Gerardo de Rivas, u podstawy Parku Narodowego Chirripo, odjeżdża codziennie o 6:30 rano z centralnego rynku. Trzynastokilometrowa droga do San Gerardo szybko staje się serią głębokich kolein i wybojów zszytych okazjonalnymi płatami nieutwardzonego żwiru. Równolegle do Rio Chirripo Pacifico przez połacie nietkniętej dżungli, jazda, jeśli można pozostać przytomnym, jest spektakularna.
Mój partner, Caitlyn Olson, i ja oboje zasypiamy. Kierowca autobusu stoi przed parkową stacją strażników milę na południe od miasta i łagodnie szczeka na nas we wstecznym lusterku, aż wyskakujemy tylnymi drzwiami, ciągnąc za sobą nasze plecaki.
Ministerstwo Środowiska i Energii nadzoruje wszystkie parki i rezerwaty Kostaryki – ponad 25 procent kraju jest chronione – i stosuje swoją własną, osobliwą biurokrację do pozwoleń w Parku Narodowym Chirripo. W porze suchej, od grudnia do maja, zaleca się, aby rezerwacje były dokonywane z wyprzedzeniem do 12 tygodni. Wiąże się to z koniecznością przelania pieniędzy na kostarykańskie konto bankowe. Łatwiej jest po prostu pojawić się przed biurem agencji w San Gerardo wcześnie rano i ubiegać się o jedno z pozwoleń w kolejności zgłoszeń. (Według zwolenników turystyki w Kostaryce nie ma pory deszczowej, jest tylko „zielona pora roku”, ale nawet wtedy łatwo o pozwolenie.)
Samotny urzędnik parku wita nas przy bramie, wyglądając, jakby ubierał się w pośpiechu. Pociera sen z oczu, wypełniając nasze papiery. Za 10 dolarów opłaty dziennej, plus 15 dolarów za noc za zakwaterowanie na stacji, tak tanie jak każdy hostel, park jest naszym placem zabaw.
San Gerardo samo w sobie jest placówką liczącą zaledwie 305 ticos, jak nazywają siebie Kostarykańczycy. W jego centrum znajdują się cztery punkty orientacyjne znane z każdego kostarykańskiego miasteczka – kościół, szkoła, bar, boisko do piłki nożnej. Kościół jest w kolorze ochry i miedzi, dwupokojowa szkoła w kolorze fioletowym. Roca Dura, serwująca piwo w puszkach, pozostaje otwarta tak długo, jak długo ktoś płaci. Pulperia, czyli sklep ogólnospożywczy, ma długą ławkę pod markizą, gdzie można usiąść i popatrzeć, jak dzieci w mundurkach grają w futbol.
Pola, które rozpościerają się nad niskimi ramionami Talamanca, są poświęcone kawie, krowom mlecznym i rolnictwu na własne potrzeby. Na drodze do parku częściej można spotkać konia jucznego obładowanego kanistrami z mlekiem niż cokolwiek zmotoryzowanego. Lekarz odwiedza dwa razy w miesiącu.
Mijając garstkę rodzinnych schronisk, ogrody orchidei i łaźnie z gorącymi źródłami, podmyta droga wije się w górę w kierunku podnóża wzgórz, kilka razy się rozdziela i kończy. Stąd jest dziewięć mil do stacji badawczej Crestones. Dziewięć mil to nie jest dużo – ale towarzyszące im 6,700 stóp przewyższenia już tak. Prawdziwie dobrze kofeinowane turysta będzie zrobić wspinaczkę tego samego dnia przybywa w San Gerardo; dla wszystkich innych, jest łóżko czeka w mieście.
Casa Mariposa, prowadzony przez ineffably low-key Jill i John Titan, jest malowane kapryśne pastele skrzydła motyla i wbudowany w skały. Nisko zawieszony A-frame czuje się jak rodzaj domu Peter Pan’s Lost Boys może wycofać się do: bambusowe sufity, okna wyciąć wszędzie tam, gdzie będą pasować, hamaki rozciągnięte z tyłu.
40-kilku amerykańskich emigrantów kupił pensjonat trzy lata temu, po znalezieniu się w San Gerardo przez przypadek. „Obszar ten bardzo przypominał nam północny zachód Pacyfiku, skąd pochodzimy”, mówi John. Życie u wrót parku narodowego też nie jest takie surowe. „Krajobraz tam wygląda jak mieszanka Arizony i Arktyki. To bardzo niepodobne do reszty Kostaryki.”
Przynajmniej połowa ich gości przyjeżdża, aby wspiąć się na Chirripo, więc Tytani odgrywają również rolę outfittersów, przechowując nadmiar sprzętu dla tych w parku, pożyczając ciepłe warstwy i rysując mapy jednodniowych wędrówek w pobliskim Cloudbridge Reserve.
A dla ubłoconych i zmęczonych, w drodze na dół i poza park, materace z pianki memory foam, kamienna wanna i lodówka z zapasem Imperiali w Casa Mariposa są mile widziane.
Trasa w górę Chirripo zaczyna się tuż za drzwiami Casa Mariposa, a w przedświtowym chłodzie Caitlyn i ja bierzemy na ramiona nasze plecaki – śpiwory, kuchenkę butanową, jedzenie na trzy dni – i zaczynamy wspinaczkę. Każdy kilometr jest podpisany i nazwany, a na początku mijają one szybko – „Małpy”, „Dęby”, „Piękna Równina”. Przez las chmur ścieżka biegnie wysokim grzbietem, z widokami opadającymi po obu stronach. W gęstym cieniu baldachimu dno lasu pachnie paprociami i mokrą ziemią. W połowie drogi odpoczywamy na ganku opuszczonego posterunku strażników i pijemy ze źródlanego kranu.
Przez kilka mil bawimy się w berka z hałaśliwą grupą Brytyjczyków, oddziałem helikopterów Królewskich Sił Powietrznych na przepustce z afgańskiej prowincji Helmand. Przesiąknięci potem piloci Chinooków siedzą na swoich plecakach i palą papierosy, gdy my przejeżdżamy obok.
Wkrótce epifity i mchy ustępują miejsca suchym zaroślom i otwartej sawannie. Powyżej 11.000 stóp leży paramo, najbardziej na północ wysunięte przedłużenie andyjskiej tundry. Nieprzenikniony wał chmur zwija się w górę doliny. Znaczniki kilometrów zaczynają przypominać trochę stacje drogi krzyżowej – „The Burns”, „The Repentants”, „The Last Step” – i kiedy nadchodzi deszcz, tuż za zakrętem do Monte Sin Fe, góry bez wiary, jego chłód jest mile widziany.
Za ostatnim zakrętem pojawia się zielony dach rozległej stacji badawczej. Tutejsza topografia jest polodowcowa, wyżłobiona przez jęzory lodu, które cofnęły się 25 000 lat temu. Jeziora kotłowe i moreny usiane są rozległą doliną w kształcie litery U; wzdłuż dalekiej ściany wznoszą się los crestones, gładkie słupy skalne, które wystają ku górze jak kciuki. Daleko na południu rozciąga się Lwia Sawanna, dom dla pum i jaguarów. A nad stacją badawczą stoją jak wartownicy, ukryte w chmurach, bliźniacze szczyty o wysokości 12.500 stóp: Cerro Ventisqueros i Cerro Chirripo.
Stacja, Base Crestones, posiada komputery z bezprzewodowym Internetem (dzięki panelom słonecznym na dachu), prysznice z zimną wodą i mesę z echem. Przy każdym długim drewnianym stole rozmawia się w innym języku. Jest wczesne popołudnie, ale osiem godzin wędrówki przyprawiło mnie o gorączkę. Gdy na zewnątrz coraz mniejsza mżawka, Caitlyn gotuje wodę na zupę brokułową w proszku, a my wyjadamy Nutellę ze słoika. Na godziny przed zapadnięciem zmroku jestem zapięty w śpiworze. Zasypiam przy dźwiękach załogi helikoptera na korytarzu, która spakowała mnóstwo napojów, aby się ogrzać.
Rozpoczęcie „alpejskiego startu” o 3:30 rano jest mniej bolesne, niż się spodziewałem. Ponieważ spaliśmy we wszystkich warstwach, jakie posiadamy, w ciągu 15 minut jesteśmy na nogach. Przed nami, cienka linia lamp czołówek kołysze się w ciemności, podążając w górę doliny. (Nie zważając na kaca, chłopaki z RAF-u wiedzą co nieco o wstawaniu o okropnych godzinach.)
Przedzieramy się przez zarośla, a w bladym świetle zachodzącego księżyca wielkie głazy rzucają cienie rodem z innego świata. Niebo zaczyna skradać się ku bezbarwności, potem przybiera różowy odcień. Zrzucamy nasze lampy i długie rękawy, myśląc, że każdy fałszywy szczyt będzie ostatnim. Końcowe podejście jest najbardziej dramatyczne, opada w dół do wąskiego siodła, a następnie wspina się prosto w górę po skalnej skale – rodzaj wędrówki, która wymaga użycia wszystkich czterech kończyn.
Szczyt jest zatłoczony, ponieważ kilkadziesiąt z nas, wszyscy w jaskrawo kolorowych kurtkach, tuli się w celu ochrony przed żywiołami. Wykorzystując cały nasz luźny ekwipunek, buduję przednią szybę do kuchenki i robię kawę. Stąd większość tego, co widzisz, to niebo. Nawet meteorolog miałby trudności z nazwaniem każdego rodzaju chmury, która rozpościera się nad krajobrazem.
Pierwsze światło słońca eksploduje przez cienką atmosferę, podpalając szczyty i skały pod nami w każdym odcieniu pomarańczu. Kolor zaczyna powracać do głębi dolin, a niespokojne wody jezior w nich ukrytych mienią się jak złoto głupców. Poranek jest doskonały i sprawiedliwy.
Z polami znaczków pocztowych San Gerardo rozrzuconymi daleko w dole, trudno nie myśleć o tym, co czeka nas w domu: kąpiele termalne i ciepła kuchnia Casa Mariposa.
Ale Cerro Ventisqueros wznosi się tuż nad ramieniem Caitlyn, a nasze pozwolenie jest dobre jeszcze na dwa dni. Jutro, po kolejnej niespokojnej nocy w Lodówce, w ciemności włożymy buty i przez śnieg i mgłę wejdziemy na szczyt, aby mieć jeszcze jedną szansę na wschód słońca i wzniosłość.
Redmon jest wędrownym dziennikarzem i Middlebury Fellow in Environmental Journalism.
Dodaj komentarz